środa, 3 października 2012

2. Miłość za rogiem


- Ale dlaczego! – krzyknęła płaczliwie Cassandra, tarmosząc mnie za rękę jakby była jakimś kołem ratunkowym. Głupia. Chce mi wyrwać ramie?

- Spytaj się Hektora – odparłem, nie spuszczając wzroku z ekranu laptopa. Z coraz większym zdziwieniem patrzyłem na zdjęcia, które niby wczoraj mój brat wrzucił na twittera, a na których dzieją się rzeczy niemożliwe. Albo obrzydliwe. Kto jak woli.

- Ale on mi nie pozwoli. To buc przecież! – dziewczyna dalej się nie poddawała.

- Ano buc – uśmiechnąłem się zgadzając z tym określeniem.

Z coraz większym niepokojem myślałem o dzisiejszym wieczorze. Miało być to zwykłe ognisko, a znając tego parszywca, wykombinuje coś takiego, że chłopaki z „Projektu X” będą robili mu pokłony.

Ale powiedzcie mi, komu przeszkadza, że posiedzę w domu, odpocznę, zrelaksuję się na tym zadupiu? Przecież szkoła to jest taka nauka życia, że na te dwa miesiące chce się odprężyć. Czy za dużo proszę? Najwyraźniej tak, skoro los postawił przede mną Hektora.

Czasem nienawidzę swojej rodziny.

- Ale obiecasz, że nie poznasz tam żadnej dziewczyny, nie zwiążesz się z nią, nie spłodzicie dzieci i potajemnie nie weźmiecie ślubu uciekając do Vegas? – Wypowiedziała to tak szybko, że musiałem chwilę się zastanowić co w ogóle ona plecie.

- Byłoby to trochę trudne to wszystko zrobić tego samego dnia – rzekłem, zamykając twittera. Nie mogłem już patrzeć na tą sodomię. Za kwadrans niby mieliśmy jechać, a ja w ogóle nie byłem przygotowany. Planowałem spokojnie przeczekać ten czas przed ogniskiem nie rzucając się nikomu w oczy, nie przeszkadzając, ale znając tę łajzę piekielną, marne szanse były na jakikolwiek spokój.

- Ale Loui, wiesz o co mi chodzi! – pisnęła, tuląc się do mnie i zarzucając ręce w jej ulubiony sposób, czyli aby pozbyć mnie ostatniego tchu. Bądź przeklęta!

* * *

- Nie potrzebujemy nadbagaży – stwierdził Hektor na mój widok. A bardziej na Cassandry, która dalej uparcie się mnie trzymała. Woda święcona, egzorcyzmy, a nawet czosnek… nic na tą dziewuchę nie działa. Uparta jak reszta tej szalonej rodziny.

Gówniara jeszcze trochę mnie potrzymała i – nareszcie! – opuściła swe macki, które obecnie wisiały bezładnie po obu bokach jej ciała. Wyglądała żałośnie.

- Gotowy? – spytał Hektor cały podekscytowany, łapiąc mnie za ramię (kolejny do kolekcji. Co oni tak się mnie uczepili?) i ciągnąć (bo trochę się opierałem) w stronę auta. Usiadłem na miejscu pilota z nieprzyjemnym przeczuciem, że zdane przez niego prawa jazdy było tak jak zaliczenie semestru – czyli spowodowane hojnym wkładem ojca.

Zapiąłem szybko pasy, gdy odpalił silnik.

- Ale będzie ekstra! – powiedział cały podekscytowany, cofając i wjeżdżając na drużkę do lasu. A, bo nie wiem czy wam wspominałem, ale wszystkie domki letniskowe otaczała gęstwina drzew, przez którą tylko autem da się przejechać. Więc wszyscy seryjni zabójcy, złodzieje czy inne łajdactwo – zapraszamy!

Aż dziw, że jeszcze nikt nie zgłosił żadnego zniknięcia czy włamania. Toż jesteśmy wyłożeni jak na talerzu!

- No już, skończ z tą skwaszoną miną – powiedział Hektor, patrząc co chwilę na mnie. Zamiast poświęcać mi uwagę skup się na drodze, gamoniu!

- Wydaje ci się – burknąłem, sięgając po okulary zaczepione o koszule i nałożyłem je. Co chwilę musiałem złapać się uchwytu nad głową, gdyż ten imbecyl miał za nic zawieszenie i amortyzatory, i przez dziury przejeżdżał jakby była to prosta ulica. Czy on sądzi, że naiwność ojca trwa wiecznie i każde jego wybryki będą akceptowane?

- Nie rozumiem cię. Widzimy się raz na ruski rok, spędzamy czas sam na sam jeszcze rzadziej. Nie tęsknisz za mną?

Spojrzałem na niego i poczułem się głupio. Cholera, znów zaczyna mówić ckliwe bzdety, przez które robi mi się odrobinę (ale naprawdę tylko tyle!) przykro i ulegam jego idiotycznym pomysłom.

To nie tak, że nie lubię spędzać czasu z bratem. Ale po prostu ja i on to dwie inne bajki. Ja prowadzę spokojniejszy tryb życia, on wręcz przeciwnie. Nie dla mnie skoki bungie czy narty, ale upijanie się do nieprzytomności. Nie wspominałem o tym? Jestem cholernym smakoszem wszelakich trunków. Hektor dobrze to wiedział (w końcu maczał w tym swoje palce), i ja dobrze o tym wiedziałem (a moja wątroba tym bardziej). A rodzice niech żyją w błogiej nieświadomości.

- No już, powiedz dla swojego ukochanego braciszka jak bardzo ci mnie brakowało.

I czar prysł.

- Nigdy.

- Uuu – zaśmiał się. – Powiało chłodem.

I tego właśnie w nim nie znoszę. Wszystko zbywa żartem i wygłupami. Chłopie, masz dwadzieścia jeden lat! Czas podstawówki się skończył.

- A Gabriel jak spędza wakacje? – spytałem chcąc zmienić temat.

- Pojechał do rodziców – odpowiedział Hektor już spokojniej. Heh, brak widoku ukochanego przez trzy miesiące trochę mu doskwiera. A dopiero początek lipca.

- I nie planujesz go odwiedzić? – dopytywałem się, aby wreszcie zszedł ze mnie i zajął się swoim zakichanym losem.

- Ano mam. Ale moja duszyczka nie musi o tym wiedzieć – odparł uśmiechając się.

Czasem żal mi Gabriela.

Jest to totalne przeciwieństwo Hektora. Spokojny, opanowany, sarkastyczny i dojrzały jak na swój wiek. Nie mam pojęcia co widzi w moim bracie wariacie. Ale, jak to mawiają, w miłości wszystko jest możliwe.

Boże, gadam jak baba!

Po nastawieniu w radiu jakichś umc umc przez Hektora, wyłączyłem się totalnie. Nie słuchałem jego opowieści dziwnej treści ani fałszowania, gdy w stacji puszczono jego ulubioną piosenkę.

Przy podskokach słychać było jak butelki się o siebie obijają, a upał potęgował zapach mięsa, które wieźliśmy na tylnim siedzeniu. Modliłem się o koniec dnia. A dochodziła dopiero szesnasta. Litości!

Zmarszczyłem brwi widząc jak z jednego wjazdu na działki, wjeżdżamy na drugi, identyczny jak ten blisko naszego domku. I aż nasuwa się pytanie – czy nie lepiej było się przejść, aby tu dotrzeć? Po pierwsze, dłużej by to zajęło, przez co krócej byłbym zmuszony do odbycia tych męczarni. A po drugie – jeżeli dobrze się przyjrzeć, to można by było dostrzec kładkę, którą jakiś czas temu okupowali ostatni żywi neardentalczycy, czyli koledzy Hektora, i przez to budynek, który wynajmowaliśmy co lato. Gdzie tu sens, proszę ja was bardzo?

- Oho, już wszyscy są – powiedział uradowany Hektor, patrząc na grupkę śmiejących się chłopaków (nie nazwałbym ich mężczyznami mimo tego, że są niby pełnoletni). Dwóch kombinowało coś przy palenisku dyskutując zażarcie zapewne o tym, jak to łajdactwo w ogóle rozpalić. Reszta stała obok z piwem w ręku, patrząc to na nich, to na siebie śmiejąc się jakby szaleju się najedli. I ja mam w takim towarzystwie spędzić resztę dnia?

Spojrzałem tęsknie w stronę domu. Kurde, będzie ciężko.

- Zobaczysz, będzie ekstra – dodał jeszcze Hektor, parkując obok innych samochodów. Wyskoczył z niego po chwili jakby się za nim paliło i niczym łania pobiegł do kolegów, szczerząc się jak ostatni kretyn. I że niby mamy tych samych rodziców? Coś nie chce mi się wierzyć…

Wpadłem na genialny pomysł, aby zabunkrować się w aucie i nie wychodzić, aż pęcherz o sobie nie przypomni, ale – oczywiście – nic nigdy nie idzie po mojej myśli.

- Louis, chodź tu wreszcie! – krzyknął brat, przez co pięć par oczu spojrzało na mnie. Super. No po prostu rewelacja.

Westchnąłem ciężko (a uwierzcie, miałem co do tego powód) i wyszedłem z większą gracją niż mój poprzednik, z samochodu. Z rękami w kieszeniach podszedłem do grupki wzajemnej adoracji z niemrawą miną. Więcej ode mnie nie wymagajcie!

Hektor położył ręce na mych ramionach trzęsąc mną intensywnie, jakbym zaraz miał zemdleć, a on nie pozwalał mi zatopić się w błogiej ciemności. O, poetycznie mi wyszło nawet trochę.

- Chłopaki, to jest mój braciszek. Braciszku, to są chłopaki. Przywitaj się ładnie tak jak ciebie uczyłem.

Czy teraz wiecie dlaczego nie znoszę tego człowieka?

Spojrzałem spod byka na tego gamonia wyrywając się z jego uścisku. Na obmacywanie mu się zebrało. Też coś.

Potem popatrzyłem na te przepełnione testosteronem samce. Obserwowali mnie z wesołymi iskierkami w oczach i lekkim uśmiechem. Doszła mnie dziwna myśl, że cała ta banda została stworzona przez jednego szaleńca chcącego upodobnić swoje marne kopie do siebie. I owym szaleńcem był oczywiście Hektor, który mimo tego, że się mu wyrwałem, dalej trzymał swoje łapska na moich ramionach. Zgiń! Przepadnij!

Chłopaki byli… dobra, mam problem. Nie zapamiętałbym ich imion nawet gdyby mnie zarzynali jak świniaka. Nie dość, że wyglądali identycznie, to nazywali się podobnie, a debilne ksywki jeszcze bardziej sprawiały, że miałem ich za idiotów. Bo jak można się przedstawiać per żaba, tylko dlatego, że miało się w młodości zielone włosy, czy chińczyk, choć z tym krajem nie ma nic wspólnego? Ja nie lubię ksywek. Nie wymyślam też dla innych. Uważam, że imiona są na tyle odpowiednie, że nie trzeba wynajdować jakichś pożal się boże Nicków.

- A teraz ślicznie cię poproszę, abyś przyniósł z samochodu nasz pokarm bogów, jak na grzecznego, młodszego brata przystało – powiedział Hektor, wreszcie mnie puszczając.

- Chyba śnisz – parsknąłem, patrząc na niego jak na szaleńca i opuszczając to zgromadzenie, kierując się w stronę domku, który notabene był taki sam jak nasz. Zapewne wszystkie tu tak  samo wyglądały. Ludzie idą na łatwiznę.

- Młody! Uważaj na schody, bo coś się nam wylało – Żaba nie musiał tego mówić. Zaraz poczułem to na własnej skórze.

Wyrżnąłem się jak ostatni pacan na schodach, dzięki bogu zasłaniając się rękoma. Popatrzyłem na ten piekielny schodek, przez który wywinąłem orła, widząc, iż był mokry. No super, ekstra, fajnie zapowiada się ten dzień. Bo nie dość, że cholernie boli mnie łokieć i kolano, które sobie obiłem przy upadku, to jeszcze słyszałem jak perfidnie śmiali się zapewne o mnie już zapominając. Cóż, miałem taką nadzieję. Nie chciałem wyjść na kretyna.  

- Nic ci nie jest?

Przelotnie zauważyłem jak ktoś obok mnie staje. Hałastra za to zaczęła wyjmować jedzenie z Hektora samochodu, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. I bardzo dobrze.

Minąłem chłopaka, kierując się do łazienki (metodą prób i błędów).

- Ach, jesteś bratem Hektora?

Poszedł za mną? I czego?

Odkręciłem kran na moment regulując ciepło wody, aby zaraz wsadzić pod nią bolące zadrapane ramię, z którego zaczęła powoli lecieć krew. A niech stracę jeżeli powtórzę: po prostu rewelacja!

Syknąłem z bólu.

- Niestety – odpowiedziałem mu po chwili, krzywiąc się. Rozejrzałem się wokół szukając czegoś, z czego mógłbym zrobić opatrunek.

Wodząc wzrokiem po pomieszczeniu natknąłem się na odbicie chłopaka, którego nie zdążyłem jeszcze poznać. Kruczoczarne włosy miał krótko ścięte, co się odznaczało wśród jego kolegów. Nie był też tak chorobliwie opalony przez słońce (czy nawet solarium). Odcień skóry miał lekko złotawy. Nie był jakimś super przystojniakiem. Śmiem wątpić, czy pod czerwoną koszulką miał choć trochę mięśni. Był tak zwyczajny, że aż nadzwyczajny, gdy się go porówna do reszty dziczy, która okupowała właśnie kuchnię przygotowując jedzenie i chowając wszelakie napoje do lodówki.

- Szukasz czegoś? – spytał, widząc jak rozglądam się wokół.

- Coś na to, Sherlocku – skinąłem na bolące ramię podnosząc je trochę do góry.

- Trzeba było ładnie poprosić – odparł kretyn podchodząc do mnie i wyjmując z szafki stojącej obok siatkę z bandażem, wacikami, plastrami i resztą rzeczy, które powinny znajdować się w apteczce, a jakimś cudem walały się w reklamówce z pobliskiego supermarketu.

Gdy stał blisko poczułem mdlący zapach jego perfum od których chciało mi się kichać. Boże, ileż on na siebie tego nawalił?

- Dzięki. – Sięgnąłem po wodę utlenioną. Nieporadnie odkręciłem zakrętkę i chciałem już polać sobie medykament na ramię, ale coś mi nie pasowało.

- Stoisz tu bo…? – spytałem, z powrotem patrząc na odbicie w lustrze dupka.

- Bo chcę mieć pewność, że nic sobie nie zrobisz. Hektor trochę mi na twój temat naopowiadał i wiem, że nie można ciebie zostawiać samopas, bo sobie zrobisz krzywdę – odparł, opierając się o futrynę. – I, jak widzę, nie kłamał.

- Och, że taka sierota ze mnie niby? Wyjaśnijmy sobie jedno, dupku czy jak ci na imię – odwróciłem się do niego przodem. A niech to, był wyższy ode mnie. – Nie obchodzi mnie co mój durny brat ci naopowiadał, ale odwal się ode mnie. Znajdź sobie kogoś innego do niańczenia. Patrząc na twoich kolegów śmiem uważać, że idiotów do opieki ci nie zabraknie – warknąłem, odwracając się z powrotem w stronę lustra, polewając sobie na ranę wodę utlenioną. Syknąłem czując pieczenie. Cóż, może zbyt agresywnie zareagowałem, ale będąc w takiej a nie innej sytuacji nie potrafiłem być oazą spokoju i dobroci.

Nie zwracałem uwagi na chłopaka, ale czułem, że nadal za mną stał. Przyrósł do tej futryny czy co?

Nagle poczułem ciepło drugiego ciała na plecach, a zaraz zostałem brutalnie przyciśnięty biodrami do umywalki a ręce boleśnie wygięto mi do tyłu. Bolało. Jak cholera bolało, bo nie dość, że dopiero co odkaziłem łokieć, to stuknąłem o ścianę z zaskoczenia kolanem, które też powinienem zaraz opatrzyć.

- Wyjaśnijmy sobie jedno, gówniarzu – usłyszałem cichy, nieprzyjemny głos. – Nawet jeżeli będę chodził za tobą niczym cień, nic ci do tego. W moim domu mogę robić to, co mi się żywnie podoba. – Uścisk na ramionach się nasilił. – I nie obchodzi mnie jakie masz zdanie o moich kolegach. Masz do nich  wyrażać się z szacunkiem, zrozumiano?

Narastała we mnie złość. Wiedziałem, że coś z tym facetem jest nie halo.

- Zrozumiano? – powtórzył ostrzej.

- Tak, zrozumiano – warknąłem, starając się uwolnić, choć było to nadaremne. Agresor był wyraźnie silniejszy.

- Grzeczny chłopiec. – Mówił dalej, a ja marzyłem aby wydłubać mu oczy. – A teraz zrobisz ze sobą porządek i przyjdziesz do nas uśmiechnięty i szczęśliwy, że łaska na ciebie spłynęła, bo możesz z nami przebywać.

- A jak nie? – stawiałem się. Ha, niech nie sądzi, że będę się go słuchał z podkulonym ogonem!

- A jak nie, to znów ze sobą pogadamy. A wtedy nie będę taki miły – odpowiedział.

Puścił mnie, a ja od razu się podniosłem i odwróciłem do niego czując tak wielką złość, że ktoś śmiał tak się zachować. A ja byłem bezradny. Nigdy taka sytuacja mi się nie przytrafiła w moim osiemnastoletnim życiu.

Ścisnąłem mocno pięści ledwo co się powstrzymując aby na tego idiotę się nie rzucić, ale spójrzmy prawdzie w oczy – nie mam z nim najmniejszych szans.

Patrzył się na mnie ze złożonymi rękoma przez co wydawał się masywniejszy.

- A tak na przyszłość, smarkaczu, to nazywam się Oscar, i tak masz się do mnie zwracać.

I wyszedł zamykając za sobą drzwi, a ja dalej patrzyłem na nie jakby dalej tam stał, z istnym mordem w oczach.
 Nienawidziłem sukinsyna. 

5 komentarzy:

  1. Jak ja tęskniłam za tym Twoim stylem pisania takich opowiadań. Szkoda, że nie widzisz, jak mi się buźka uśmiecha po przeczytaniu tego. Kocham cięty języczek Luisa, chociaż myślę, że ma w sobie też i duże pokłady wrażliwości. I pojawił się Oskar. Już na samym początku nastąpiło spięcie pomiędzy nim, a Luisem. :D
    Kochałam poprzednią wersję, ale ta jak na razie zdecydowanie mi się bardziej podoba. I już nie mogę doczekać się trzeciego rozdziału.
    Weny. :D

    Jeżeli Ci to nie przeszkadza, to mogłabyś usunąć kod do spamu? Czasem ciężko wysłać komentarz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobione :) nawet nie wiedziałam że coś takiego miałam :P
      Nawet nie wiesz jakie miałam złe przeczucia co do reaktywacji bloga. Sądziłam że straciłam już czytelników a tu niespodzianka! Planuje inaczej rozbudować wątek między chłopakami. rozdziałów będzie więcej a i obydwaj tak szybko nie wpadną sobie w ramiona tak jak to było w pierwowzorze. Mam nadzieję że mi wyjdzie bo cholernie trudno bazowac na czymś co się kiedyś napisało ;)

      Usuń
    2. Mnie nie straciłaś, a i starzy wrócą, zdobędziesz nowych. Trzeba tylko czasu. I bardzo dobry pomysł z tą większą liczbą rozdziałów. I też lubię, jak postacie sobie od razu w ramiona nie wpadają, a dlatego, że kocham to oczekiwanie na to. Jest wtedy fajne napięcie. :D
      Wyjdzie, bądź dobrej myśli. W każdym razie ja trzymam kciuki.
      Weny. :D

      Ja też nie wiedziałam, że miałam taki kod dopóki ktoś mi tego nie powiedział.^^

      Usuń
  2. Miooodzia :) Oski... mmm lubię takie diabełki. Bądź co bądź postacie są dość charakterne. Taki koktajl Mołotowa XD

    Mariah

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    biedny Lu, jak mnie Oskar wkurzył takim zachowaniem...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń