czwartek, 29 listopada 2012

8. Miłość za rogiem

Powrót do domu był jednak najlepszym posunięciem. Chociaż byłem sam (rodzice nie pozwolili zabrać za sobą Cody’ego), to czułem się wspaniale. Jak król świata!

Mogłem robić wszystko i nic. Mogłem zostawić po sobie naczynia i spać do południa. Mogłem wracać w nocy nie narażając się na widok matki w szlafroku, gdy otwierałem drzwi do domu. Nie musiałem słuchać jej ciągłego gderania na temat jedzenia o późnych porach.

I, co najfajniejsze, mogłem wrócić tak spity, że nogi, moje własne kochane nogi, nie dawały rady mnie utrzymać.

I takim właśnie sposobem poznałem Andy’ego.

Był on bratem Adama, mojego najlepszego kolegi z klasy, który został na czas wakacji w mieście, pracując w księgarni jako sprzedawca. Ta fucha strasznie mu się podobała, bo największą miłością chłopaka były książki. Połykał je w całości ta szybko, jak ja blachę szarlotki. Nie wiem kiedy on znajduje czas na czytanie, uczenie się i – jak teraz się okazuje – imprezowanie. No, imprezowanie to za dużo powiedziane. Zasiadaliśmy po prostu na murku pod najbliższą uczelnią, gdyż wtedy policja nie mogłaby się do nas przyczepić, w towarzystwie reszty osób z klasy.

A wracając do Andy’ego, to po raz pierwszy spotkałem go, gdy przyjechał po brata o pierwszej w nocy. Do Adama dobijała się strasznie matka i, gdy syn wreszcie łaskawie odebrał, usłyszała jak ledwo co składał zdania, a jego ulubioną odpowiedzią było „mhm”.

Starszy brat mojego kumpla był wysoki, barczysty z mocno zarysowaną szczęką i krótko przyciętymi, czarnymi włosami. Widząc Adama i mnie w nie lepszym stanie, zaproponował podwózkę.

Na początku się nie zgadzałem, bo chciałem zostać. Na Boga, są wakacje! Środek lipca! Kto by tu wracał – zerknąłem na zegarek – godzinę po wybiciu północy?

- Eee, nie – odpowiedziałem Andy’emu, gdy powiedział, że odwiezie mnie do domu.

Mężczyzna zaśmiał się. Jego śmiech był zupełnie inny od śmiechu Oskara, a Oskar (niech go wszystkie czorty razem wezmą w cholerę) w ładny sposób wyrażał radość. Sprawiał, że przyjemnie coś mi bulgotało w żołądku na sam jego dźwięk.

Albo to wypity alkohol dokonał rewelacji w żołądku, bo złapałem się zaraz za usta, gdyż miałem odruch wymiotny. A niech to.

- Żadne nie. Usiądź obok Adama – skinął na miejsce za swoim fotelem.

- No dobra – zgodziłem się dobrodusznie, siadając obok kumpla.

Było mi naprawdę niedobrze. Dziś próbowaliśmy nowy specyfik, mający czarną butelkę i czerwoną nalepkę z namalowanym bykiem. Nie pamiętam nazwy, ale był naprawdę niedobry. Cóż, cena adekwatna do jakości.

I, aby zniwelować obrzydliwy smak na ustach, wypiliśmy z Adasiem piwo. No dobra, na jednym piwie się nie skończyło. Ale mam osiemnaście lat! Ma wątroba jest jeszcze młoda! Można biedaczynę katować.

No dobra, nie można. Ale tak to bywa, jak się jest w liceum. Trzeba wszystkiego spróbować, a co!

- Gdzie mieszkasz? – spytał Andy.

- Prosto, na światłach w prawo, a potem dalej hen, hen prosto – odpowiedziałem, kiwając się na boki. O dziwo, Adam robił to samo. Ha, ha, a to czubek. – Fajne auto – dodałem, bo naprawdę wtedy mi się podobało.

Był to stary, zielony pickup. Silnik pracował masakrycznie głośno, amortyzatory chyba nie działały, bo przy dziurach nieźle nami rzucał. Ale miał w sobie to coś.

- To Andy’ego oczko w głowie. Nawet mi, własnemu bratu kurde, nie pozwala poprowadzić – powiedział Adam, prychając. – Ojej – dodał, gdy najechaliśmy kołem na dziurę.

- Bo ty nie potrafisz jeździć – stwierdził mężczyzna, zatrzymując się na światłach. Odwrócił się do nas i uśmiechnął. – Ale z was chlory.

- A wypraszam sobie! – Adam podniósł wskazujący palec przed siebie.

Dokładnie. Wyglądaliśmy normalnie.

- Chyba jest zielone – powiedziałem, wskazując na światła.

Dobrze, że była taka pora i na ulicach nic nie jeździło oprócz autobusów, taksówek i policji.

- Ja tylko stwierdzam fakty – rzekł Andy, ruszając.

- Jasne, jasne. Pogadamy o tym w domu.

Właśnie zgrzeszyłem. W którymś z przykazań jest mowa, że nie można zazdrościć bliźnim  A ja, patrząc na braci, zazdrościłem, że ja nie potrafię rozmawiać tak z Hektorem. Ciągle sobie dogryzamy i plujemy jadem, podczas gdy Andy martwił się o stan młodszego brata i nawet po niego przyjechał. Hektor taki nie był. Pozwoliłby matce czy ojcu mnie zabrać, narażając na kazanie w aucie. I, żeby nie było, na kazaniu by się na pewno nie skończyło.

- Jaki numer domu? – Kierowca oderwał mnie od dumania.

- Beżowy z czerwonym dachem – odpowiedziałem.

- A może jakieś inne wskazówki? Tu jest dużo takich.

- 53 – odpowiedziałem, z niezadowoleniem czując, jak wnętrze mojej głowy tańczy kankana sprawiając, że chyba na własnych nogach jednak nie stanę. Co było w tym bełcie?

- No, to jesteśmy – oświadczył Andy zatrzymując auto. – Dasz radę sam dojść?

Spojrzałem to na niego, to na bramkę, to znów na niego.

- Pewnie – odpowiedziałem, otwierając na oścież drzwi i wychodząc. – No to cześć. I dzięki. – Wziąłem głęboki wdech, gdyż świeże powietrze trochę mnie otrzeźwiło (ale troszeczkę) i z dumnie wypiętą piersią szedłem w kierunku domu. Niestety nie na długo.

Kurwa, potknąłem się.

Litości, jaka ze mnie ciamajda! Wierzyć się nie chce.

- Nic mi nie jest! Nic mi nie jest!

Jaki wstyd! Gdybym był trzeźwy (na szczęście nie jestem) spaliłbym się ze wstydu.

Podniosłem się powoli. Cholera, może naprawdę przesadziliśmy. Już nie chcę myśleć jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień.

Nagle poczułem, jak jestem łapany w pasie (jak kobietę!) i podnoszony do pionu.

- Um, dzięki – burknąłem nie czując jeszcze otarć, których się nabawiłem przez upadek. Wiwat alkohol! Przez ciebie zginę marnie.

- Dasz sobie radę? – spytał Andy, asekurując mnie do bramki.

- Oczywiście – odparłem, kiwając się na boki i jednocześnie szukając klucza w kieszeniach. Nie wiem co za nienormalna osoba powiedziała, że nie można robić paru rzeczy jednocześnie. Oto proszę spojrzeć na przykład, który właśnie kroczył do domu.

I wszystko byłoby super ekstra fajne gdyby nie to, że czułem się mało męsko. Nie lubiłem być traktowany jak kobieta. Nie, żebym się z tym wcześniej spotykał, ale, kurde, nie jestem niepełnosprawny! Nie trzeba nade mną dmuchać i chuchać jak nad dzierlatkami! Jam napakowany testosteronem facet! Kto w to wątpi, niech zamilknie na wieki.

Skrzywiłem się, gdy przed oczami pojawiła się niechciana twarz. Nawet w takim stanie będzie mnie nawiedzał drań jeden?

Od tygodnia nie miałem od niego znaku życia. W sumie jakim prawem miałby się ze mną kontaktować? To mój kolega? Nie, wiec dlaczego czuję smutek? Dlaczego co jakiś czas patrzę na telefon z nadzieją, że pojawi się sms czy nieodebrane połączenie od niego? A, a propos telefonu, to gdzie ja go podziałem?

- Daj, otworzę – powiedział Andy, biorąc z mojej ręki znalezione klucze. A bierz jak chcesz. Tylko oddaj zaraz.

Po chwili wprowadził mnie do środka. Skierowaliśmy się w kierunku salonu (głupi nie był, żeby męczyć się ze mną idąc na piętro do pokoju) i jak trup opadłem na kanapę. Och jak dobrze. Och jak wspaniale.

- Kluczę zostawiam tu.. widzisz? Hej!

- Odczep się – odepchnąłem natarczywe ręce, które mnie tarmosiły. Nie widzisz, człowieku, w jakim byłem stanie?

Człowiek chyba sobie odpuścił, bo po chwili zostałem sam. Drzwi do domu się zamknęły a auto niebawem ruszyło dalej, czego już nie słyszałem, gdyż byłem pogrążony w śnie o ciepłym, twardym ciele leżącym obok mnie i nie dającym mi się odsunąć. I owe ciało nie nazywało mnie per „gówniarzu”, jak to zwykle robiło, ale po imieniu.

Dzięki Bogu, że następnego dnia nic nie pamiętałem.

* * *

Dlaczego w epoce telefonów komórkowych ludzie jeszcze mają w domach telefony stacjonarne? No po co? Aby płacić większe rachunki?

Skrzywiłem się, wybudzając się ze snu. O matulko kochana, co za tortura!

- Osz cholera – sapnąłem, otwierając powoli oczy.

Ból w głowie i kapeć w ustach przypomniało mi, co takiego się wczoraj stało, a raczej – co wypiłem. Już nigdy nie dam się namówić Adamowi! Co z tego, że specyfik jest tani i ma dużo procentów, jak potem czuję się jak zmemłany, wypruty i wypluty? Nawet głowy nie podniosę, a co dopiero mowa o wstaniu! Boże, co ja wczoraj najlepszego zrobiłem…

Skrzywiłem się słysząc uporczywy telefon. No już! Już! Zaraz cię dziadzie wyłączę jak nie przestaniesz!

Poczołgałem się powoli do komody, która stała – na szczęście – dość blisko, i sięgnąłem po słuchawkę.

- Halo – odebrałem.

- No nareszcie! – krzyknął Hektor. – Odebrał wielmożny pan! Wiesz jak się o ciebie martwiliśmy?!

- Dlaczego? – spytałem. A mogłem nie odbierać. Co mnie podkusiło…

- Jak to dlaczego? Cody wczoraj zachorował i musieliśmy pojechać z nim do lekarza. Sądziliśmy, że chciałbyś wiedzieć. Ale nie odbierałeś – prawił mi wyrzuty, buc jeden.

- Nie było mnie w domu – odpowiedziałem, kładąc policzek na przyjemnie zimnej posadzce. O jak dobrze. Jakoś informacja o chorobie psa nie chciała dojść do mego skacowanego umysłu.

- A gdzie byłeś? I dlaczego nie masz przy sobie telefonu? – Kolejna burza pytań. Jak miło, że się martwił, ale dlaczego wtedy, gdy byłem w tak kiepskim stanie?!

- Z Adamem byłem.

- Adamem? Już ja ci dam Adama! Ktoś inny twój telefon odbiera.

Aż otworzyłem oczy. Gdzie moja komórka!?

- Co!?

- Teraz to „co”?! Czy ty chcesz swojego jedynego, dobrego i ukochanego brata doprowadzić do wściekłości? Czym ci ja zawiniłem, że tak mnie traktujesz?

Cholera, pogubiłem się. O czym od gadał?

- Co?! – powtórzyłem pytanie, bo nic nie rozumiałem.

Hektor westchnął głęboko.

Nastała cisza, w której starałem się poskładać wczorajszy dzień. Między dwudziestą a dwudziestą pierwszą spotkałem się z Adamem, poszliśmy do sklepu (wtedy jeszcze miałem telefon, bo pamiętam, że Adam śmiał się ze mnie, że non stop zerkam na komórkę jak jakaś głupia, zakochana baba), potem spotkaliśmy… cholera, nie pamiętam kogo. To nie byli moi znajomi najwyraźniej. Dalej pamiętam ledwo co. Jakim cudem dotarłem do domu?

- Zadzwonię później – powiedziałem do brata, gdy usłyszałem dźwięk dzwonka. – Obiecuję – dodałem, gdy ten zaczął wymyślać, że na pewno tego nie zrobię.

Nieźle mnie ta gadzina poznała.

Jakimś (naprawdę wielkim) cudem wstałem i podszedłem do drzwi. Uch, ale mdli.

Zmarszczyłem brwi patrząc przez wizjer. Kto to, u licha?

Otworzyłem ostrożnie drzwi.

- Tak? – Skrzywiłem się czując, jak słońce grzeje mnie w twarz. Zniknij! Przepadnij maro nieczysta!

- Cześć – przywitał się wysoki mężczyzna ubrany w ogrodniczki. Tak, dobrze widzicie. Miał na sobie tylko ogrodniczki. I to na dodatek brudne od jakiegoś smaru czy innej cholery. – Widzę, że nie tylko dla Adama wczorajszy dzień przyniósł fatalne skutki – zaśmiał się.

Hm, skądś pamiętałem ten śmiech. Wystarczyło mi zerknięcie na auto stojące przy garażu i już wiedziałem z kim miałem przyjemność.

Przyznam, że gdyby mnie mijał, nie rozpoznałbym człowieka.

- No trochę przesadziliśmy – uśmiechnąłem się oszczędnie, na ile pozwalał mi ból głowy i kapeć w ustach. – Wchodź, bramka jest otwarta – powiedziałem, chowając się w ciemnościach domu.

Unikając słońca niczym wampir, szedłem powoli do salonu mając tylko jeden cel – położyć się na kanapie.

- Adam nie wygląda lepiej niż ty. Rodzice nie byli źli? – spytał Andy, zamykając za sobą drzwi i idąc za mną.

- Na szczęście ich nie ma – odparłem, kładąc się na mojej arkadii. O jak dobrze.
Mężczyzna usiadł na fotelu obok, mierząc mnie wzrokiem. Musiałem naprawdę tragicznie wyglądać. Na co się tak kurna gapił?

Już chciałem się go kulturalnie spytać co takiego jest we mnie tak absorbującego, że mnie perfidnie lustruje, gdy nagle zauważyłem, iż jego ręka, która wygodnie leżała sobie na jego udzie, teraz niebezpiecznie się do mnie zbliżała.

Nie spuszczając z niej wzroku, nie zrobiłem żadnego ruchu. Ani wtedy, gdy położył ją delikatnie na mym spoconym czole, ani, gdy zaczął czule odgarniać mokre od potu włosy, które przykleiły się bezczelnie do skóry. Co on, do diabła, robił?

Na dodatek przysunął się na sam brzeg fotelu i nachylił nade mną.

Zamurowało mnie. Dosłownie. Nie wiedziałem co powiedzieć, zrobić. Możliwe, że mój obecny stan uniemożliwiał mi szybkie reagowanie i myślenie. Cholera, no!

Zrób coś, głupi dzieciaku, zanim on coś zrobi.

Serce mi szybciej zabiło, gdyż przed oczami stanął mi Oskar. I, co było najbardziej dziwne i przerażające, poczułem się tak, jakbym go zdradzał. Że takie spoufalanie się z tym mężczyzną było nie fair wobec tego, którego zostawiłem.

Zaraz, zaraz. Zostawiłem? Ja nikogo nie zostawiłem! Co za głupoty przychodzą mi do głowy?

To było – jakby nie patrzeć – przerażające. Już wiedziałem dlaczego wyjechałem. I nie dlatego, że moja sarenka zaręczyła się. Krzyżyk jej na drogę! Gdzie indziej był pies pogrzebany.

Gdy Andy’ego ręka z czoła zeszła na policzek, automatycznie uciekłem od tego dotyku.

To była zazdrość. Że też nie dostrzegłem jej od razu! Byłem zazdrosny o atencję, którą Oskar obdarza wszystkich oprócz mnie. A jak już zwraca na mnie uwagę, to docinamy sobie jak kobiety podczas okresu. Ale wiedziałem, że ma również łagodną stronę. Pokazał ją tylko raz – podczas rozmowy z Casandrą. Też chcę, aby mnie tak traktował! Jestem jakiś gorszy? Trędowaty?

- Stało się coś? – spytał Andy, zaprzestając swoich czynów.

Spojrzałem na niego nie rozumiejąc o co mu chodzi.

- Wyglądasz, jakbyś zaraz miał się rozpłakać – dodał.

Zmarszczyłem brwi. Co on właśnie powiedział?!

Nagle usłyszeliśmy, jak drzwi do domu otwierają się. Nie zgadniecie kto właśnie wszedł do środka…

Skrzywiłem się czując przeszywający ból głowy, gdy moje i matki spojrzenie skrzyżowało się.

- Co tu się dzieje?!

Andy wstał i przywitał się:

- Dzień dobry.

- Dzień dobry – odpowiedziała matka, krzywiąc się i rozglądając wokół. No cóż, czysto to na pewno nie było. – A pan to kto?

- Jestem Andy, brat Adama. Przyniosłem dla Louisa telefon, bo zostawił wczoraj go u mnie w aucie.

- W aucie? – cienkie matczyne brwi uniosły się do góry. Ach tak. Już pamiętam.

- Dokładnie – uśmiechnął się mężczyzna. – To ja będę wracał. Miło było poznać – skłonił się i wyszedł, zostawiając mnie z tą plującą jadem harpią.

Gdy zostaliśmy sami, matka zaczęła swoją reprymendę nie mogąc uwierzyć, jak przez te parę dni mogłem tak zapuścić dom i siebie, bo – jak zauważyła, mój smród owładnął całe mieszkanie.

Kazała mi się umyć, sama zajmując się kuchnią (cóż za łaska) i brudnym praniem.

Kąpiel nie była jej najgorszym pomysłem. Nie wiem ile przeleżałem w wannie, ale gdy wyszedłem, czułem się o niebo lepiej.
Kolejną burę dostałem, gdy jechaliśmy autem. A, zapomniałem wspomnieć, iż matka nie zgodziła się na mój dalszy pobyt samemu w domu i zaopatrzony w okulary przeciwsłoneczne i butelkę wody, usiadłem obok niej, gotowy na to, aby wrócić na działkę.

Denerwowałem się. Co będzie, jak znów go spotkam? Nie widzieliśmy się prawie tydzień.

Halo! Halo! Chłopie! Zachowujesz się jak dzierlatka przed spotkaniem po raz pierwszy swojego narzeczonego! Uspokój się, no już. Wdech… dokładnie tak, i wydech. A teraz jeszcze raz. Będzie okej, rozumie się? Nie masz co się denerwować.

Cholera jasna.

- A co tu aż tyle samochodów? – zdziwiłem się widząc, jak cały nasz podjazd jest nimi zajęty.

- Jak co tydzień do Hektora zjechali się jego znajomi.

Oż kurde, zapomniałem.

Długo ze sobą walczyłem – czy wyjść z klimatyzowanego samochodu i stanąć twarzą w twarz z nim, czy zostać tu i czekać, aż wszyscy wrócą do domu. Patrząc na minę matki, to druga opcja nie wchodzi w grę.

Bóle głowy powróciły, gdy gorąco znów buchnęło mi w twarz. Plus był taki, że znajdowaliśmy się nad wodą i to przy lesie – zawsze to coś.

- Cześć maleńki – uśmiechnąłem się widząc, jak Cody biegnie w moim kierunku machając radośnie ogonem. – Co ci było, byku jeden?

- Zatrucie – odpowiedziała matka, wyjmując z auta swoje torby i mnie mijając. – Ale już jest z nim w porządku.

- Co ty jesz, głupku jeden? Niedobrze cię karminy? – spytałem psa, który to okręcał się wokół mnie, to lizał po rękach. Ach, pocieszny psiak.

Zapatrzyłem się dłużej na auto Oskara, które stało najbliżej kładki. Czyli też był. O matko.

Wszedłem powoli do domu rozglądając się z mocno bijącym sercem (jak nic padnę w młodym wieku na zawał). Uff, nikogo na horyzoncie. Czyli byli na górze.

Ręce mi się pociły, oddech był niespokojny, a umysł starał się wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. Ale co miałem niby zrobić? Ba, mam w ogóle cokolwiek mu mówić? A może nie wchodzić im przed oczy i okazać się tchórzem?

Zabrałem ze stołu butelkę wody zostawiając pustą, i po cichu szedłem schodami na górę starając się nawet wolniej oddychać.

Tak jak się spodziewałem, znajomi Hektora byli w jego pokoju. Grało jakieś straszne umc umc, które było zabójstwem dla dobrego smaku. No cóż, nigdy nie podejrzewałem swojego brata o posiadanie tej zalety (ani o jakąkolwiek inną), więc moje zdziwienie nie było duże. Hektor zawsze szedł za modą, nieważne, czy miała ona jakiekolwiek poczucie piękna.

Oprócz muzyki, można było też usłyszeć śmiechy i rozmowy. Nic się nie stanie, jak zajrzę. Na moment. Nikt mnie przecież nie zauważy. Będę niewidzialny jak duch. Tylko zerknę. Pokój Hektora był obok mojego, więc jak będę ostrożny to…

To mnie cholera jasna zamuruje. No dosłownie ze mnie jest człowiek porażka!

Owszem, w pokoju bęcwała było od groma ludzi. Na stoliku na środku sypialni (skąd on się tam wziął?) stały butelki z piwem, walały się miski z krakersami i chipsami, i żetony. Znów grają w pokera, hazardziści jedni.

Ale nie zszokował mnie widok kupy ludzi ściśniętych jak sardynki w puszcze schylających się nad stolikiem z salonu, ani to, że pokój wyglądał jak pobojowisko przez walające się okruszki jedzenia. Ale to, kto siedział na czyichś nogach i kto zarzucił komu ręce na ramiona, a kto obejmował w pasie.

- Hektorku, wróciliśmy! – krzyknęła matka z dołu, a wszystkie pary oczu, niczym jeden mąż, spojrzały na mnie. Kuźwa no. I po co ci to chłopie było?! Szpiegowania się zachciało!

Nigdy siebie nie podejrzewałem o tak szybkie reagowanie. Lecz wystarczyło, że skrzyżowałem wzrok z jego wzrokiem, a już mnie tam nie było.

Cholera, cholera, cholera. Niedobrze. Absolutnie niedobrze.

Zamknąłem za sobą drzwi, opierając się o nie plecami. I co teraz, Einsteinie? Chciałeś, to masz. Kiedyś ciekawość sprowadzi na ciebie gromy. Zobaczysz.

Podskoczyłem słysząc pukanie. Nikogo tu nie ma! Odejdź!

- Louis?

No cóż, sarenki nie wpuszczę?

- Cześć – przywitałem się z uśmiechem, gdy ją zobaczyłem. Jak zwykle wyglądała obłędnie. Co ta dziewczyna robi, że jest istnym zaprzeczeniem prawdziwych lesbijek? Za prawdziwe oczywiście uznaję zapuszczone, grube babska, które są śmiesznymi karykaturami tych z filmów będących dozwolone od lat osiemnastu.

- Cześć draniu – odpowiedziała i uderzyła mnie lekko pięścią w klatkę. – Co nie odbierałeś telefonów? Wiesz, jak się o ciebie martwiliśmy?
Patrzyłem na nią zaskoczony. Dzwoniła do mnie? Kiedy niby?

- Ale dobrze, że wszystko z tobą w porządku i jesteś już z nami – powiedziała, uśmiechając się Co więcej, przytuliła się nawet!

Dalej nic nie rozumiałem. Przecież nic mi się strasznego nie działo. Codziennie wracałem do domu, myłem zęby i starałem się zjeść wszystkie pięć posiłków. O co się więcej niby martwić?

Dłużej nie było mi dane się nad tym zastanawiać, gdyż na horyzoncie dostrzegłem Oskara. Widząc jego minę byłem boleśnie świadom, że mnie przytuli się do mnie tak jak sarenka.

- Zostawisz nas samych? – poprosił, nie spuszczając ze mnie przeszywającego wzroku, od którego robiło mi się gorąco.

Alice opuściła ręce (nie, wróć! Nie zostawiaj mnie z nim samego! Przecież jesteś pielęgniarką! Nie powinnaś ratować ludzi?!), pogłaskała po głowie jak psa i poszła.

Oskar za to wszedł pewnym krokiem do mojego pokoju siadając od razu na fotelu.

Zamknąłem za nim powoli drzwi, zastanawiając się przez moment, czy aby nie wziąć nogi za pas.

- Musimy sobie coś wyjaśnić, gówniarzu – zaczął, a ja dałem sobie mentalnego plaskacza, gdyż mogłem ratować skórę zwiewając.
* * *
Zaskoczeni, że rozdział tak szybko? Ano wiedząc, że beta nie wyrobi się w pierwszym terminie w sprawdzeniu drarry pomyślałam, że dobrą rekompensatą (bo w końcu dałam słowo) będzie jak coś opublikuję tu. Więc od niedzieli pisałam prawie codziennie, i tak też powstał ten mega długi rozdział. Może się wydawać, że początek nie jest potrzebny, bo przecież nie ma w nim Oskara, a jakiś kolega Louisa i jego brat.  ( Uwaga, spam. Jednakże ci, co czytali wcześniejszą wersję wiedzą, że Louis będzie romansował z ojcem swojego kolegi. Pomyślałam, że co ja będę biednego chłopaka do jednego łóżka ze staruchem wsadzała, to mu młodszy kąsek zaserwuję : ) Koniec spamu.) ale wszystko jest przemyślane i tak po prostu miało być. Od następnej części Oskar będzie prawie non stop : ) W końcu trzeba będzie chłopaków rozruszać, aby wzięli się do roboty, nie? 

sobota, 24 listopada 2012

7. Miłość za rogiem

Czasem wydaje mi się, że jestem w ukrytej kamerze.

- Ale idiota! – śmiał się głośno Hektor.

I zaraz ktoś wyskoczy, krzycząc „Zostałeś wkręcony!”.

- No nie mogę, co za czuby – zgodził się z nim Oskar.

Ale, ku mojej wielkiej rozpaczy, przez drzwi nikt z kamerą nie wybiegnie, a w domu jestem tylko ja i ta dwójka pomyleńców, która z wielkim zaangażowaniem oglądali w Internecie filmik z wypadkami biednych, głupich ludzi, którzy za nic mieli swoje zdrowie. Nie, żebym nie lubił się radować z czyjegoś nieszczęścia. Sam kiedyś lubiłem oglądać tego typu rzeczy, śmiejąc się do rozpuku widząc jak jeden idiota z drugim idiotą łamią sobie kości.

Możliwe, że po prostu mi się to znudziło. Albo spojrzałem na to dojrzalszym wzrokiem widząc nie powód do radości, ale do łapania się za głowę i pytając się „Gdzie są ci rodzice, gdy ich pociecha robi sobie ewidentnie krzywdę?”.

No właśnie.

Dlatego nie bawiłem się tak dobrze jak Hektor i Oskar, którzy siedzieli obok mnie i z wielkimi bananami na ustach oglądali to coś. Z opartą brodą o pięść usuwałem w żółwim tempie zawartość skrzynki odbiorczej w telefonie, podczas gdy oni w ogóle nie zwracali na mnie uwagę.

Jakie to typowe.

Nie chcąc dłużej marnować czasu, wstałem i biorąc banana leżącego na wiklinowym talerzu na środku stołu, skierowałem się na schody. Tak jak sądziłem – nie zostałem zauważony. No cóż, mogłem się tego spodziewać. Przybył Hektor, król towarzystwa, a ja, choć wcale nie gorszy, przestałem istnieć.

A walcie się, jeden z drugim. Do niczego nie jesteście mi potrzebni.

Uśmiechnąłem się widząc, jak Cody biegnie w moim kierunku. Chociaż ta oddana psina nigdy mnie nie zawiedzie.

W pokoju wziąłem laptop z biurka i usiadłem na łóżku, a pchlarz zaraz zrobił to samo, rozwalając swoje wielkie, włochate, ale jakże kochane ciało obok mnie, kładąc na dodatek łeb na jednym z jaśków. Zawsze miałem do niego słabość, a w takich sytuacjach jeszcze bardziej chwytał mnie za serce.

Matka za każdym razem widząc nas na posłaniu, wyganiała Cody’ego na podłogę nie słuchając moich słów, że mi wcale nie przeszkadza to, że leży obok. Ba, nawet dobrze, że jest.

Oczywiście moje słowa trafiały na ścianę i pies chcąc nie chcąc lądował przy moich stopach.

Pogłaskałem go po głowie uśmiechając się, gdy zaczął się łasić i prosić łapą o więcej.

- Wiesz, że pies ma wiele zarazków i trzymanie go na łóżku nie jest dobre? – usłyszałem.

A mogłem za sobą zamknąć drzwi.

- Mówisz jak moja matka – prychnąłem, i jakby nigdy nic, dalej głaskałem Cody’ego a wzroku nie spuszczałem z monitora.

- Zawsze uważałem ją za mądrą kobietę. A, jak wiadomo, wielkie umysły myślą podobnie – powiedział Oskar, opierając się o framugę i nie wchodząc do środka. Miał zamiar tak stać?

Już chciałem mu odpowiedzieć, gdy pojawił się mój brat mówiąc, że zabrał z pokoju to, co miał zabrać i mogą jechać.

- A gdzie jedziecie? – spytałem niby od niechcenia, ale podświadomie byłem strasznie ciekawy.

- Niech cię twoja mała makówka o to się nie martwi – rzekł Hektor znikając mi zaraz z oczu. Oskar zrobił to samo. – Wrócę kiedy wrócę! – dodał jeszcze, gdy był na parterze.

Czasem wydawało mi się, że mimo tego, że mam brata (nawet rodzonego!), to było tak, jakbym był jedynakiem. Hektor wciąż uważał mnie za gówniarza, który nic nie zrozumie, chowając się za ciałem matki i skarżąc ojcu.

Nic bardziej mylnego. Rodzice nigdy nie stanęli w mojej obronie w naszych kłótniach. A jak już, to widzieli rację starszego syna. No cóż, czarna owca się trafiła. Jaki ja jestem biedny.

Prychnąłem wyłączając reklamy, które przeszkadzały przeglądać mi w spokoju wiadomości.

Nigdy nie użalałem się nad sobą i nie mam zamiaru tego robić. Dlatego czas zrobić coś ze swoim życiem i zabrać się za miłosne podboje.

- Halo? – Usłyszałem damski głos w słuchawce.

- Cześć Alice – aż stanąłem, denerwując się. – Tu Louis. – Idioto! Ona wie kto dzwoni! – Masz jakieś plany na dzisiaj? Co powiesz na kino, spacer? – Może jeszcze romantyczna kolacja przy świecach, bałwanie?

- Oj nie dzisiaj, Loui. Z Nicole jedziemy do moich rodziców.

Natychmiastowo zrzedła mi mina.

- Mogę z wami jechać, jak to nie problem? – Aż palnąłem się w czoło słysząc to, co właśnie powiedziałem. Boże, skąd przychodzą mi do głowy takie głupoty? Za dużo spędzam czasu z bratem i jego psiapsiółką?

Sarenka zaśmiała się wdzięcznie.

- Może innym razem. Mamy po prostu im do powiedzenia coś ważnego. – Czyżby była śmiertelnie chora? – Nicole oświadczyła mi się.

A jednak wolałem myśl, że leży na łożu śmierci.

- Louis?

- Gratulacje – wydusiłem, gdyż w gardle powstała mi niezła gula.

- Dzięki. Jesteś pierwszy, który się dowiaduje. Sama byłam zaskoczona – trajkotała. – W końcu byłyśmy ze sobą już dwa lata.

- No czas najwyższy z takim stażem – mruknąłem, siadając z powrotem na łóżko. Nawet Cody patrzący się na mnie ciekawskim wzrokiem nie poprawił mi humoru.

- Prawda? Ale, że posiliła się na taki gest? Nigdy bym się tego nie spodziewała po niej. Zawsze to ja byłam ta wylewniejsza i pragnąca stabilizacji.

- No cóż, gratuluję ci jeszcze raz w nowej drodze życia.

- Dzięki Loui. I przepraszam, że dzisiaj nie mogę z tobą się spotkać, ale…

- Ja przecież doskonale to rozumiem– zaśmiałem się nerwowo, chcąc jak najszybciej skończyć tą bezsensowną rozmowę. – To już ci nie przeszkadzam w tym co robisz i pozdrów Nicole.

- No okej. – Jej głos nie wydawał się być entuzjastyczny jak chwilę temu, ale nie obchodziło mnie to.

Miałem złamane serce. Nie dość, że zostałem odstawiony na bok przez rodziców, brata, jego ciemnego klona, to jeszcze miłość mojego życia, która zamiast bawić się dalej balonikami, powinna zająć się maczugami czy drążkami.

Smutno mi było, no. Sądziłem, że chociaż ona mi zostanie. Że wreszcie przeżyję wakacyjny romans. Że poczuję motyle w brzuchu i nie spowodowane upojeniem alkoholowym, ale prawdziwym uczuciem.

No nic. Widocznie nie jest to dla mnie.

Położyłem się na łóżku obok psa tyłem do otwartych drzwi. Nie miałem na nic ochoty. Jedyne, co mnie teraz interesowało, to zniknięcie. To nie były, oczywiście, myśli samobójcze. Chciałbym przespać ten dzień z nadzieją, że wszystkie problemy skończą się wraz z zachodem słońca.

Niestety tak nie było.

Gdy się obudziłem, za oknem może i księżyc świecił jasno w towarzystwie gwiazd, ale depresja dalej twardo się mnie trzymała, nie chcąc rozluźnić swoich ostrych szpon.

Odwróciłem się na drugi bok zauważając, iż drzwi do mojego pokoju były zamknięte a psa nie było. Po głosach dobiegających z dołu mogłem się domyślić, że matka była za to odpowiedzialna.

Czy również czasem tak macie, że nic się wam nie chce? Że leżenie i nic nie robienie jest lepsze, niż robienie cokolwiek innego?

Westchnąłem przeciągle, przewracając się na brzuch i patrząc wprost na otwarte na oścież okno. Kurde. Niedługo w moim pokoju będzie wylęgarnia pająków, glizd i reszty robactwa. Można by było założyć moskitierę. Stoi oparta o szafę czekając, aż ktoś się nią zajmie. Ale nie chce mi się. Wolę leżeć na bebechu i żegnać się ze swoją wakacyjną miłością.

Nagle usłyszałem kroki na schodach. Zamknąłem raptownie oczy chowając twarz do poduszki.

Drzwi się otworzyły, kroki na moment ustały, aby zaraz skierowały się w moją stronę i na moment zatrzymały się przy moim łóżku. Dzięki Bogu, że nie myślałem obecnie o niczym, bo jakbym miał jakiś horror przed oczami, to chyba bym na zawał ze strachu padł.

Usłyszałem brzdęknięcie i osoba wyszła.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, spojrzałem na to, co zostało postawione na stoliku. 
Depresja depresją, ale jeść coś trzeba.

Z uśmiechem (ale ciii, nie mówcie nikomu!) na ustach chwyciłem talerzyk z szarlotką i delektując się zjadłem ją w paru kęsach. To moje ulubione ciasto!

Już z mniejszym przygnębieniem położyłem się z powrotem na łóżko zastanawiając się, co takiego robić. Znowu spać? Nie chce mi się. Obejrzeć coś? Nie chce mi się. Wyjść do lasu z psem? Wiecie co? Nie chce mi się!

Napadło mnie nic – nie – chcenie, i jedynie kolejny kawałek szarlotki sprawi, że wyjdę z pokoju. Albo pełny pęcherz.

Rozłożywszy się jak rozgwiazda, słuchałem głosów z dołu. Cud się zdarzył! Cała rodzina w komplecie! Ojciec jak zawsze marudził na temat pracy, matka go uspokajała, a jełop aka mój brat zapewne obżerał się z Oskarem (własnego domu nie ma, że tak u nas przesiaduje?) ciastem, nie zostawiając mi ani okruszka.

Dupki.

- A gdzie Louis? – usłyszałem pytanie Hektora.

- Na górze śpi – odpowiedziała mama.

- Jeszcze? Całe życie sobie tak prześpi, nudziarz jeden.

Zebrała się we mnie złość, którą ciasto i sen osłabiły. Jakim prawem śmie mówić, że jestem nudny?! To, że nie chodzę na imprezy, nie upijam się do nieprzytomności czy nie uprawiam sportu nie znaczy, że jestem nudnym człowiekiem!

Zerwałem się z łóżka i raptownie otworzyłem drzwi. I to był błąd. Po pierwsze, jakbym na dół tak wybiegł, zostałbym przyrównany do ziemi i przez rodziców, i przez Hektora. A po drugie, i w sumie najgorsze, właśnie gapię się na Oskara, który stał z kubkiem kawy na parterze przy schodach i patrzył się na mnie najpierw zaskoczony, a zaraz zadowolony. Ta kanalia uwielbiała widzieć moje nieszczęście. Nienawidziłem go.

Cofam ostatnie słowa! Wcale nie chcę go poznawać!

Zamknąłem najciszej jak się dało drzwi, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, któremu uśmiech nie schodził z ust.

Zacząłem się dusić. Nie fizycznie, ale mentalnie. Miałem dość tego miejsca. Dość tych ludzi. Dość tego wszystkiego. Chciałem wrócić do domu!

Tak! To właśnie powinienem zrobić! Wrócić do domu! I to jak najszybciej.

Schowałem portfel do kieszeni i rozejrzałem się po pokoju wzrokiem czy aby niczego nie zapomniałem.

Już spokojniejszy i wiedzący czego chcę, otworzyłem po raz kolejny drzwi. Lecz niestety nie było mi dane wyjść, bo ktoś zagrodził mi przejście.

- Co chcesz?

- Doszły mnie słuchy, że twój ostatni podbój okazał się fiaskiem.

Zmarszczyłem brwi zastanawiając się o czym ten bęcwał opowiadał.

- Co?

- Podpowiem ci – powiedział łaskawie Oskar, robiąc krótką pauzę, aby napić się kawy. – Zaręczyny Alice.

- Nic ci do tego – prychnąłem. – A teraz mnie puść! – Podszedłem bliżej mężczyzny, ale hardo stał dalej. A to uparciuch.

- Jak nic do tego? Toż martwię się o ciebie, gówniarzu – powiedział dobrodusznie, kładąc wolną dłoń na mym ramieniu. Od razu ją strąciłem.

- Martw się lepiej o siebie – warknąłem. Miałem dość tego człowieka.

- Ho, ho – zaśmiał się. – Jaki wojowniczy!

Spojrzałem na jego rozbawioną twarz, postawę i doszedłem do wniosku, że zakończenie tej znajomości nie będzie w ogóle bolesne.

- Jak uważasz – schyliłem się, aby przejść pod jego ramieniem i już mi się udało, ale musiał mnie złapać. No musiał, no!

- A ty gdzie się wybierasz? – Poczułem zapach kofeiny. Spojrzałem na jego rękę obejmującą mnie w pasie a zaraz na jego twarz. – Jeszcze rozmowy nie skończyliśmy.

Co tu gadać, był przystojny. I to jak cholera. I patrząc tak na niego, serce nie mogło zareagować inaczej na jego bliskość, niż szybciej bić. Stawiam, że spowodowane było to złością.

To musiało być to!

- A właśnie, że tak – wykręciłem się z jego uścisku, i mijając Hektora na schodach, zszedłem na dół.

Rodziców spotkałem w salonie, gdy siedzieli – jak zwykle – nad jakimiś papierami.

- Czy któreś z was mogłoby podwieźć mnie na przystanek? – spytałem.

Spojrzeli na mnie zaskoczeni.

- A gdzie się wybierasz? – spytał ojciec, prostując się na fotelu.

- Chciałbym wrócić do domu – odpowiedziałem. Nic mnie tu, oprócz psa, nie trzymało. Po co miałbym się męczyć? W mieście mam znajomych, lepszy Internet i hipermarkety. Tu nie ma nikogo mi bliskiego, ledwo co łapie sieć, a sklep jest, ale jeden na całe miasteczko. A może są i dwa, ale nie zmienia to faktów, że swoich ulubionych płatków tu nie kupię.

- Teraz? Po nocy? Wykluczone! – powiedział ojciec, kręcąc głową i wracając do papierzysk.

- Ale dlaczego? – jęknąłem niezadowolony.

- Bo jest już ciemno – odpowiedziała matka. O, a co to się stało, że nagle zaczęła się o mnie martwić? – Ponadto jutro rano muszę być w mieście, to cię mogę podrzucić – dodała ucinając rozmowę.

No cóż, może być i tak. Mam czas na spakowanie się. A, że będziemy jechać autem, to możliwe, że będę mógł zabrać psa ze sobą.

O tak, teraz wakacje dopiero się dla mnie zaczną. 

sobota, 10 listopada 2012

10. Bóg stworzył a diabeł wychował, czyli istna bohema

Naruto miał naprawdę złe przeczucia co do wyjazdu na zawody. Po pierwsze, Gaarze bardzo na tym zależało, a po drugie, dziad przeklęty, jegomość Uchiha uparł się jak ostatni osioł, że obecność Uzumakiego jest obowiązkowa. Ale, przepraszam bardzo, po kiego czorta on tam? Jako cheerleaderka? Toż drużyna Sakury jedzie razem z nimi ich dopingować.

A może, aby wredny rudzielec mógł knuć jak się dobrać do kieszeni, portfela, czegokolwiek, co było związane ze sportowcami? Sabaku wcale go nie potrzebował w tym.

Więc blondynek głowił się dalej – dlaczego musiał wstać o nieziemsko wczesnej godzinie, aby trząść się jak prażony popcorn w autokarze? Ano temu, że jego najlepszy przyjaciel i nowo odkryta miłość by mu nie dali żyć, gdyby zaspał i się przez to nie stawił.

Chociaż, znając te dwa uparciuchy, łaskawie przyjechaliby po niego i siłą wspólnie wykopali z łóżka w asyście kibicowania matki Naruto, która ostatnio przy Itachim nie była sobą.

Co ten facet robił z kobietami!

- Naruto, słońce ty moje, uracz mnie widokiem swojego uzębienia, dobrze? Mienie miny, jakbyś był nadziany na gruby kijek, nie dodaje ci urody – powiedział Gaara, szturchając Uzumakiego łokciem.

- Ja chcę do domu – oświadczył Naruto, nadymając policzki i dalej patrząc się uparcie na obraz za oknem.

- A dlaczego niby? Źle ci tu ze mną? – zdziwił się rudzielec. Wytarł wierzchem dłoni usta, gdyż strasznie nazbierało się na nich okruszków od babeczki cytrynowej. Jadł jak prosiak.

- W rzeczy samej.

- Naruto, łamiesz mi serce! – krzyknął chłopak, kładąc dłoń na klatce nie zważając na to, że z ust wypadły mu kawałeczki jedzenia.

Uzumaki prychnął. Gaara nie miał serca, więc nie miał co mu łamać.

Serce Sabaku odeszło wraz z rozumem i zdrowym rozsądkiem w siną dal. I nie zapowiada się, aby w ogóle wrócili.

- A może zachowujesz się jak rozkapryszona panna temu, że nasz szanowny hrabia Uchiha ma cię głęboko w…?

- To nie przez Łasica – przerwał mu Naruto, nie chcąc nawet zaczynać temat faceta, który od początku wyjazdu wyraźnie go olewał.

Już się odkochał? A tak żarliwie wyznawał mu miłość!

No, do miłości w ich przypadku to jeszcze długa droga. Jednakże coś między nimi było. I Naruto sądził, że jest to na tyle poważny związek, że Łasic nie będzie się wstydził pokazywania z nim. Przecież nikt od niego nie wymagał, aby trzymali się za ręce!

- Nie? – prychnął Sabaku, uśmiechając się krzywo. Znał na tyle swojego najlepszego kumpla, że wiedział co go gryzie. Nawet, gdy nie chciał się do tego przyznać. Łajdak jeden… mieć przed nim jakiekolwiek tajemnice! Sabaku by mu wszystko powiedział. Włącznie z tym jak wyglądały jego wymioty po ostatnim melanżu u Kiby.

- Nie – warknął blondas. – Ty lepiej zajmij się swoim Hyuugą, bo nie widząc twojej piegowatej paszczy jeszcze śmie zapomnieć, jak wyglądasz.

- O to niech twoja złota główka się nie boi – Gaara machnął lekceważąco ręką, odwracają się do tyłu, czyli tam, gdzie siedzieli sportowcy. Spojrzał na swój obiekt westchnień i uśmiechnął się lekko widząc chłopaka, który uroczo wyglądał z otwartymi ustami.  – Moja ptaszyna smacznie sobie śpi obśliniając wszystko dookoła. Ha, pewnie śni o mnie. Bo przecież z innego powodu tak by się nie ślinił.

Uzumaki prychnął, zerkając zaciekawiony tam gdzie jego przyjaciel, lecz zaraz szybko wrócił do poprzedniej pozycji.

- Głupia sucz.

Gaara gwizdnął widząc zachowanie przyjaciela.

- Ktoś tu jest zazdrosny – zaśmiał się, czochrając włosy Uzumakiego. Bawiła go cała ta sytuacja, ale gdyby to tak do jego dziubeczka jakaś lafirynda się dobierała, nic by po niej nie zostało.

Skrzywił się gdy poczuł, jak burczy mu w brzuchu. Sięgnął do torby Naruto po kanapki, które zrobiła matka blondasa. Kobieta wiedziała, że Sabaku to straszny żarłok i na wszelki wypadek przyszykowała więcej jedzenia. To się nazywa babska intuicja.

- To co, gówniarze. Może mały postój? – zaproponował Kakashi, który nie spuszczał wzroku znad książki na kierowcę. Dyrektorka kazała Iruce Umino być ich szoferem, bo jako jedyny potrafił prowadzić rzęcha, który dumnie reprezentował ich szkołę.

Autokar zatrzymał się na poboczu z takim dźwiękiem, że cudem będzie, jak znów odpali silnik.

Jako pierwszy wyszedł Kisame, któremu pęcherz od dłuższego czasu alarmował, że jak go nie opróżni, to będzie miał nie małą plamę pomiędzy nogami.

Za nim wyskoczyła Sakura wraz z Ino, którym towarzyszył Hidan. Ta trójka miała wiele do obgadania. W końcu tyle nowości kosmetycznych pojawiło się w tym sezonie!

Sasori z posępną miną również wyszedł machając nad głową telefonem w poszukiwaniu sieci. Nie dostał od Deidary od kwadransa znaku życia! Coś musiało się mu stać!

Zabuza miał gdzieś wychodzenie. Ze słuchawkami na uszach patrzył się na pustkowie za oknem. Tylko las. Zero żywej duszy na horyzoncie. Nawet samochody nie jeździły.

- Idziesz? – spytał Uzumaki, wstając. Chciał rozprostować kości.

- Nie, posiedzę – odpowiedział rudzielec, zajadając się kanapką. Miał plan co do jego pączuszka, a widownia nie była mu do tego potrzebna. – Ale ty idź. Ja muszę coś załatwić.

- Powodzenia – powiedział Naruto i wyszedł z autokaru.

Gaara prychnął. Życzenie szczęścia nie było mu potrzebne. Wiedział, że mu się uda. Trzeba było tylko dobrze to zagrać.

- Sabaku, siedź na tyłku, bo jak nie, to porachuję tobie wszystkie kości – usłyszał rudzielec.

Gaara znów prychnął. Nie będzie mu Łasic dobrych rad dawał.

Spojrzał na Uchihę, który zatrzymał się przy jego fotelu i nie spuszczał z niego wzroku. Co w nim Naruto widział? Przecież to kawał bryły lodowej. Fakt, był przystojny, ale dalej nie dorównywał Hyuudze do pięt.

- Ty lepiej zajmij się Naruto. Ptaszki mi zaświergotały, że słoneczko coś dzisiaj nie w humorze. I zgadnij czyja to wina.

Itachi prychnął, jakby w ogóle go to nie obchodziło, ale po chwili wybiegł z autokaru w poszukiwaniu Uzumakiego. A Gaara miał wreszcie swojego robaczka dla siebie. Na Zabuzę nie zwracał uwagi.

Podszedł powoli do Neji’ego wycierając po drodze usta z okruszków. Pocałuje go. Właśnie tu i teraz. Nic nie stoi mu na przeszkodzie.

Usiadł delikatnie obok chłopaka, który jakby nigdy nic dalej śnił snem spokojnego, śliniąc się. Rudzielca to rozczuliło.

Gapił się na niego przez parę chwil. Marnowałby czas i dłużej, ale zaraz wróci cała ta hołota i plan Sabaku się nie powiedzie. Dlatego trzeba działać!

Z szybko bijącym sercem i uśmiechem na ustach nachylił się nad Nejim. Już czuł jego zapach, już dzieliły ich milimetry… ale, oczywiście, wszystko musiało pójść nie po myśli Gaary.

- Nawet o tym nie myśl – usłyszał Sabaku, a jego przestraszony organizm zrobił coś, czego nikt by się nie spodziewał. Niepotrzebnie jadł tą kanapkę.

- Co tak śmierdzi – skrzywił się Neji, wybudzając się całkowicie. Pomachał dłonią nie mogąc dłużej znieść smrodu, który wydostał się z ust młodszego chłopaka, któremu – no cóż – się odbiło. Na szczęście cicho, ale za to jaki zapach był intensywny.

Nie zraził się tym, więc dalej atakował. Jednakże z obudzonym Hyuugą nie pójdzie mu tak łatwo.

W tym samym czasie pomiędzy drzewami stał Naruto, który ze wszystkich sił starał się oprzeć Łasicowi. I, co najdziwniejsze, dobrze mu to wychodziło.

Uchiha przyparł go do kory próbując go pocałować. Niestety Uzumaki kręcił głową na wszystkie strony i nie zapowiadało się, aby pozwolił na jakikolwiek kontakt ust.

- Naruto, weź mnie nie denerwuj – warknął Itachi, którego zachowanie chłopaka zaczęło irytować. No jak tak można się opierać? Uchiha rozumiał, że w niektórych sytuacjach jest to nawet seksowne, ale obecnie blondas nie leżał na łóżku uwiązany i zakneblowany! Więc po co ta cała szopka?

- To ty wreszcie odpuść, panie Uchiha – burknął Naruto, patrząc się na punkt gdzieś ponad głową Łasica. Naciągnął mocniej czapkę i poprawił szalik. Nie będzie go, kurde, ta fałszywa menda całowała. – I daj mi wreszcie ten teges święty spokój.

Cienkie brwi Itachi’ego zmarszczyły się, a sam ich właściciel przybrał marsową minę. Jego kociątko nigdy wcześniej się tak nie zachowywało! Co go ugryzło?

- No idź już, no! Sakurka na ciebie czeka – dodał Uzumaki, a Itachi wiedział już wszystko.

- Jesteś o mnie zazdrosny – stwierdził, a jego serce (skąd te plotki, że było skamieniałe? No naprawdę, co za głupoty ludzie opowiadają) zabiło szybciej. W jego brzuchu pojawiło się tysiące robaczków, które jak głupie skakały i obijały się o ścianki. Co ten dzieciak z nim wyprawiał…

- Z tobą chyba coś nie halo! – krzyknął Naruto, patrząc nareszcie na Uchihę. I to był błąd.

Wzrok starszego chłopaka był tak ciepły, podobnie jak uśmiech cisnący się na jego ustach, że Uzumaki na moment zapomniał jak się oddycha, a krew, która przy starszym chłopaku przeważnie kumulowała się w dolnych rejonach, powędrowała do głowy sprawiając, że był czerwoniutki niczym buraczek.  

Itachi tylko westchnął nachylając się i całując delikatnie swoją spłoszoną i zaciągniętą w kozi róg sarnę. Uwielbiał tego dzieciaka. No po prostu uwielbiał.

- Nie ma nikogo, kto mi się tak podoba jak ty, rozumiesz? Jesteś jedyny, Naruto, i wbij sobie to wreszcie do swego pustego łba – powiedział, na powrót całując (ale naprawdę delikatnie) blondasa, którego usta były tak miękkie i wilgotne, że nie zamieniłby to na nic innego.

- Nawet Sakurka? – spytał, poddając się powoli zabiegom Łasica.

- Nawet Haruno. Ja nie wiem, co ty tak za nią szalejesz. Przecież jest…

- To najfajniejsza dziewczyna pod słońcem! – powiedział pewnie Naruto. Najwidoczniej zapomniał, że parę chwil temu owa najfajniejsza dziewczyna dobierała się do jego chłopaka.

- Uzumaki, weź mnie nie denerwuj. Słuchaj tylko mnie. Patrzy tylko na mnie. Kochaj tylko mnie. Nic więcej od ciebie nie wymagam.

Usta blondyna poruszały się niczym jak u ryby wyjętej z wody. Co ten zboczony Łasic właśnie powiedział?!

- Ty chyba zwariowałeś, teges śmeges!

Uchiha patrzył z zachwytem, jak już i tak czerwona twarz kochanka przyciemniła swój koloryt, a jego wzrok stał się szklisty a usta krzyczały zaproszenia do dalszej penetracji. Czy potrafiłby się im oprzeć? Nawet taki lord ciemności w takiej sytuacji musiałby złożyć broń i poddać się.

Cóż, może Itachi się nie poddał, a jego bron zamiast schować się do kabury dumnie się prężyła, ale postanowił, że nigdy nie da dzieciakowi spokoju. Naruto był jego szczęściem. Głupiutkim, fakt, ale jednak szczęściem.

Pocałował za to chłopaka już bardziej stanowczo, a Uzumaki, jak to Uzumaki, uległ. Nie potrafił długo się gniewać na Łasica, dopóki go tak całował.

Och, och, och.

Gdy wracali do autokaru wszyscy byli już w aucie, z którego wydobywały się krzyki i śmiechy. Krzyczała tylko jedna osoba – Neji Hyuuga, co świadczyło o tym, że Sabaku jednak nie siedział na tyłku tak jak Itachi mu radził. Krnąbrny smarkacz. Powinien znać swoje miejsce.

Wchodząc do środka auta, natknęli się na Hatake, który jakby nigdy nic palił papierosa i nie pozwalał wejść Umino, aby zobaczyć co gówniarzeria wyprawiała. Miał co do tego mężczyzny inne plany. A szczeniaki poradzą sobie same. Asysta dorosłych im nie jest potrzebna.

Gdy Uzumaki zobaczył to, co się działo a autokarze, nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechu. Widok był naprawdę przezabawny.